
Instagram: really fake world
UWAGA: TEKST ZAWIERA TREŚCI WYŁĄCZNIE DLA OSÓB DOROSŁYCH
Przymierzałam się do tego tekstu od kilku miesięcy. Zbierałam dane, prowadziłam obserwacje, rozmawiałam z ludźmi, botami i seksbotami (z tymi ostatnimi – mimo wszystko nie polecam). Robiłam różne eksperymenty na własnym profilu. Zapisywałam, jak czułam się po intensywnym korzystaniu z insta i przeglądaniu konkretnych kont. Przeczytałam kilkanaście (o ile nie więcej) artykułów na temat wpływu Instagrama na nasze samopoczucie, nastrój i komfort psychiczny. I generalnie wnioski, które się nasuwają, nie są optymistyczne.
Oczywiście, nie potępiam mediów społecznościowych całkowicie. Mimo tego wszystkiego, o czym piszę poniżej, wciąż (jeszcze) lubię Instagram jako medium. Przy odpowiednio spreparowanej liście obserwowanych kont Instagram jest świetnym źródłem inspiracji (dla mnie chociażby w kontekście kultury, sztuki i designu), miejscem, gdzie można znaleźć wartościowe treści, odkrywać nowe rzeczy, poznawać świat, innych ludzi i ich pasje. Ale słowem-kluczem jest tu „odpowiednio spreparowana lista obserwowanych kont”. Jeśli jej nie zrobisz, wpadasz w to, co poniżej. W Social Science Fiction*.
#REALTIME #NOT
Kiedy w 2013 roku zakładałam profil na Instagramie, było to dla mnie medium real-time. Podobne do Twittera – gdzie dokumentujesz daną chwilę, tyle że nie tekstem, a obrazkiem/ zdjęciem. Do dziś nie umiem wrzucać zdjęć, które nie są real time (mam jakieś wewnętrzne poczucie, że oszukiwałabym tych, którzy mnie śledzą). Tymczasem ogromna część kont na Instagramie zdecydowanie nie ma z tym problemu. Siedzisz w Warszawie, leje deszcz – wrzucasz zdjęcie z plaży na Malediwach. Masz kiepski dzień, wyglądasz tragicznie – wrzucasz zdjęcie w czerwonej sukience z pełnym make-upem.
Część tego typu zdjęć pojawia się w ramach popularnych hashtagów #tbt (throwback thursday) lub #fbf (flashback friday). Część profili zaznacza, że zdjęcie nie jest real-time („jestem w Warszawie, ale mam dużo contentu z wakacji, będę go wrzucać jeszcze przez kilka dni”, „jestem fizycznie w Londynie, ale mentalnie w Grecji”, „tydzień temu o tej porze”, „wyglądam dziś tragicznie, nie nadaję się, żeby w takim stanie komukolwiek się pokazać, więc wrzucam zdjęcie z imprezy sprzed miesiąca”). Ale ogromna część tego nie robi. Proceder ten nasilił się z pewnością po wprowadzeniu i upowszechnieniu instastories, które generalnie mają służyć dokumentacji tego, co tu i teraz. Twój profil ma być natomiast zbiorem ładnych obrazków.
Wchodząc więc na Instagrama, lądujesz ostatecznie w świecie, gdzie wszyscy są szczęśliwi, piękni, bogaci i na nieustających wakacjach. I generalnie nastrój ci siada, bo ty akurat w pracy, z chorym dzieckiem i bałaganem w mieszkaniu. I zastanawiasz się, jak to możliwe, że wszystkim tak dobrze idzie, tylko tobie nie.
#DISTORTEDREALITY
Zakrzywianie rzeczywistości jest czymś bardzo charakterystycznym dla Instagrama. Bardziej niż dla jakiegokolwiek innego medium. Przeglądając konta i poznając bliżej tych, którzy stoją za nimi, można zauważyć pewną prawidłowość. Im ktoś jest bardziej samotny, tym więcej zdjęć z imprez wrzuca**. Im bardziej nieszczęśliwy, tym więcej roześmianych selfie pojawia się na jego/ jej profilu. Im większy ma problem z samoakceptacją, tym więcej publikuje zdjęć nastawionych na eksponowanie ciała.
Po zakończeniu związku jedną z pierwszych rzeczy, którą robisz na Instagramie (tuż po wyczyszczeniu profilu ze wszystkich zdjęć przypominających ci twoją/ twojego ex), jest zmiana zdjęcia profilowego. Na takie, na którym śmiejesz się tak, że aż cię żuchwa boli.
Bycie smutnym, nieszczęśliwym, przygnębionym nie sprzedaje się na Instagramie. Owszem, są profile poświęcone walce z depresją, obniżeniem nastroju, ale skupiają głównie tych, którzy aktywnie i świadomie szukają pomocy i traktują społeczność na Instagramie jako grupę wsparcia***. Jednak żeby do nich dotrzeć, musisz najpierw przedrzeć się przez gąszcz ultraszczęśliwych, rozbawionych ludzi. Instagram vs twoje samopoczucie? 1:0.
#INSTAMOM (4,6mln postów)
Jedną z grup najbardziej zakrzywiających rzeczywistość na Instagramie są mamy (małych) dzieci. Zrobiłam sobie dwie długie sesje z tego typu profilami. Zrezygnowałam z dalszych obserwacji po tym, jak przeczytałam, że jedna mama nie przytyła w ciąży ANI KILOGRAMA (…), druga zmienia pieluchę swojemu dziecku, jednocześnie grając na pianinie (well…), a trzecia uczy swoje dzieci savoir-vivre’u, wykorzystując srebrną zastawę.
Takich historii jest zdecydowanie więcej. I każdą z nich można by pewnie opowiadać na spotkaniach jako zabawną anegdotę, gdyby nie fakt, że nie pozostają one bez wpływu na inne kobiety (zwłaszcza, że pod każdym tego typu wpisem znajduje się kilkaset lajków). Historia o srebrnej zastawie i zmianie pieluchy podczas gry na pianinie może obniżać (i u wielu kobiet z pewnością obniża) własną samoocenę jako matki (włącza się myślenie typu: kurczę, moje dzieci jedzą plastikowymi sztućcami/ x zmienia pieluchę i gra na pianinie, a ja nie mam czasu się wykąpać do 16, bo non stop ogarniam dziecko, ergo: jestem beznadziejną/ słabą/ niedającą rady matką).
Natomiast wpis o nieprzytyciu w czasie ciąży dla wielu kobiet, które zostają matkami po raz pierwszy i dla których media społecznościowe są jednym z najważniejszych punktów odniesienia, może mieć już istotne konsekwencje zdrowotne – wiele z nich stwierdzi bowiem, że musi się odchudzać, bo przecież x w ciąży nie przytyła nic!
Świadomie nie wchodzę tu w temat tzw. zdjęć #postpartum/ #postpartumbody (łącznie blisko 4mln postów z takimi hashtagami) – na których widzimy kobiety z idealną figurą i idealnie płaskim brzuchem 3-6-9 tygodni po porodzie. Doskonale wiemy, jaki mają wpływ na samoocenę i samopoczucie młodych matek – temat ten był wielokrotnie poruszany.****
#HIPOKRYZJA
Oprócz zakrzywiania rzeczywistości Instagram jako medium jest esencją hipokryzji. I to na wielu wymiarach. Po pierwsze – filtry powszechnie uznawane są dziś za passe (using filters?! are you back in 2015 or so?). Jednocześnie nie przeszkadza to użytkownikom wykorzystywać na masową skalę Lightrooma (nie mówię tu o profesjonalnych fotografach/ artystach, którzy wykorzystują ten program do obróbki zdjęć), tzw. upiększających filtrów ze Snapchata (trust me – nie używają ich tylko nastolatki, ale również blisko 40-letnie kobiety) oraz innych aplikacji, w których jednym ruchem poprawiasz kształt swojego nosa, eliminujesz cienie pod oczami, wygładzasz cerę i powiększasz oczy. W efekcie otrzymujesz zestaw bardzo podobnych, charakterystycznie zmienionych twarzy. Jako obserwator musisz wiedzieć, że zdjęcie zostało poprawione/ wyretuszowane, ale udajesz, że tego nie wiesz. Chcesz wierzyć, że jest prawdziwe. Że wszyscy po prostu jako gatunek ludzki mamy takie wielkie, okrągłe oczy i taką nieskazitelnie gładką cerę.
Po drugie – Instagram, z pewnością w trosce o naszą moralność, zakazuje wrzucania zdjęć, na których widoczne są kobiece sutki. Każde takie zdjęcie zostaje natychmiast usunięte, więc użytkownicy serwisu je autocenzurują. W efekcie nawet na pięknych, artystycznych zdjęciach znanych fotografów w miejscu kobiecych sutków masz czarne/ białe paski, plastry, rozmazania lub inne elementy graficzne. Męskie sutki można natomiast prezentować bez ograniczeń. Szczerze mówiąc, długo się zastanawiałam, ale wciąż nie wiem, na czym polega różnica między męskimi a kobiecymi sutkami – musi być jednak kolosalna, skoro te pierwsze można pokazywać, a tych drugich nie.
Możesz też wrzucać penisy, jądra i inne ilustracje w stylu full frontal – pod warunkiem, że będzie to ilustracja/ obraz, a nie zdjęcie. Poniższy obraz Sylvii Sleigh, który został zamieszczony na profilu Tate Gallery i który zebrał łącznie blisko 50 tysięcy lajków, jest tylko jednym z niewielu przykładów treści dostępnych na Instagramie właściwie za pomocą jednego kliknięcia.
Sylvia Sleigh, Paul Rosano Reclining 1974. Od siebie dodam, że Paul Rosano był ulubionym modelem Sylvii Sleigh. Jest cała masa obrazów z nim (zawsze nagim, najczęściej w pozycji leżącej) namalowanych przez nią. Mimo ich fotograficznej wręcz realności, bardzo lubię te obrazy – stanowią miłą przeciwwagę do kobiecych aktów.
I ok. Rozumiem, jeśli jest to sztuka. Nie mam nic przeciwko. Sama ostatnio rozmawiałam ze swoją córką o kobiecych aktach Modiglianiego i że prezentująca je wystawa została zdjęta po kilkunastu godzinach, bo jeden z policjantów stwierdził, że „one! mają! TAM! włosy!” (tak, kobiety – i mężczyźni też – mają włosy łonowe, nawet jeśli dziś mamy trend na brazilian bikini). Nie mam nic przeciwko, jeśli widzę takie treści na profilach galerii sztuki, artystów i muzeów, bo niosą zawsze ze sobą jakąś wartościową treść, pozwalają dowiedzieć się czegoś nowego, spojrzeć na świat z innej perspektywy (vide opis obok obrazu Sleigh). Ale na Instagramie istnieje wiele profili, które publikują treści porno pod przykrywką tego, że są „tylko” ilustracjami (oh! stop it you! it’s only a sketch!).
Hipokryzją jest również fakt, że Instagram zakazuje pokazywania kobiecych sutków (trzymając się już tego przykładu), a nie ma problemu z tym, że w serwisie zamieszczane są treści rasistowskie, przekraczające wszelkie granice w kontekście mniejszości („starych” kobiet, środowiska LGBT) i obrazoburcze. W okolicach świąt Wielkiej Nocy mieliśmy wysyp zdjęć ośmieszających Jezusa – np. wiszącego na krzyżu głową w dół, z nagimi pośladkami i rozłożonymi nogami. Abstrahując od tego, czy ktoś wierzy w to, czy Jezus był Bogiem czy nie – nie da się ukryć, że istniał jako postać historyczna i zmarł niewyobrażalną, męczeńską śmiercią na krzyżu. Z szacunku dla tej śmierci, z szacunku dla śmierci i człowieka w ogóle, tego typu zdjęcia powinny być moderowane (patrząc na wspomnianą ilustrację, przypomniały mi się głośne, równie upokarzające, odzierające z godności zdjęcia – nagiego więźnia z Guantanamo prowadzonego na smyczy lub przedwcześnie urodzonego dziecka, które pielęgniarka wkładała sobie do kieszeni fartucha). Instagram nie uznał ich jednak za niezgodne z regulaminem serwisu. Zdecydowanie wizerunek kobiecych sutków niesie ze sobą większe zagrożenie.
#SELFOBJECTIFICATION
Powyżej piszę o sutkach, ale generalnie pokazywanie ludzkiego (a zwłaszcza kobiecego) ciała na Instagramie to temat rzeka.
Przede wszystkim istnieje cała masa całkiem popularnych profili, na których nie ma (serio!) NIC poza selfie. W zdecydowanej większości są to profile kobiece, ale zdarzają się również tego typu profile męskie. Zaczynasz dzień – piszesz dzień dobry i wrzucasz selfie. Kończysz dzień – dobranoc! Selfie. W ciągu dnia – tęskniliście za mną? Selfie. Wiosna. Selfie. Lato? Selfie! Nawet jeśli dana osoba wyjeżdża na wakacje (do egzotycznego kraju oczywiście) albo robi coś ciekawego/ innego, to wciąż wrzuca zdjęcia swojej twarzy. Co ciekawe, twarz pojawia się albo na różnych tłach (doceniam, przynajmniej jakaś odmiana), albo – zdarza się – stale na jednym (np. podczas wakacji na hotelowym balkonie). W efekcie, jeśli śledzisz takie konto, widzisz 17 (lub odpowiednią wielokrotność tej liczby) takich samych lub bardzo podobnych zdjęć z rzędu – ta sama twarz, ten sam widok za nią lub ta sama twarz/ inny widok za nią.
Istnieją też profile, na których selfie pojawiają się i znikają. Dana osoba wrzuca swoje selfie, a następnie po jakimś czasie (po godzinie, kilku godzinach lub następnego dnia) je usuwa. Trudno powiedzieć, co jest przyczyną. Może to być kwestia budowania wizerunku (okazuje się, że kiedy się zastanowisz/ wytrzeźwiejesz, dane zdjęcie w ten wizerunek się jednak nie wpisuje) albo kwestia zbyt małej liczby lajków (częściej usuwane są te selfie, pod którymi lajków jest mniej lub nie ma ich wcale).
Zdaję sobie sprawę, że selfie może być uzależniające. Zdjęcia, na których widać twarz, zasadniczo generują więcej lajków (and you know – we are living for likes*****), co wyzwala w publikującym wyrzut endorfin, poprawia – przynajmniej krótkotrwale – samopoczucie (zwłaszcza, jeśli za lajkami idą też komentarze typu: beauty, hot, foxy, swag, sztos, wow + emotikony z sercami i płomieniami), uruchamia reakcję biologiczną w mózgu podobną do uzależnienia od narkotyków. Testowałam to na sobie (liczbę lajków, nie uzależnienie :)). Kiedy wrzuciłam u siebie zdjęcia samych murali ze street-artowej dzielnicy w Tel Awiwie, dostałam 110 lajków. Kiedy wrzuciłam zdjęcie siebie na tle muralu – liczba lajków skoczyła do 160. A kiedy w San Francisco na tle muralu zrobiłam sobie selfie i dodatkowo miałam założony sweter z odkrytym ramieniem – liczba lajków była już powyżej 200. Oczywiście upraszczam – przyczyna większej liczby lajków mogła być inna – czas wrzucenia posta, opis dodany po angielsku a nie po polsku, lepsze hashtagi etc. Ale nie da się ukryć, że samouprzedmiotowianie się (traktowanie samego/ samej siebie jako przedmiotu, obiektu poddawanego ocenie wyłącznie na podstawie wyglądu) jest na Instagramie ogromnym problemem (i generalnie jest problemem naszych czasów).
Kobiety/ dziewczyny, które na Instagramie prześcigają się w tym, jak dużo swojego ciała pokażą, nazywane są instawhores. Ale pokazywanie ciała widoczne jest też na zupełnie normalnych profilach. Prym wiodą oczywiście cycki (osobiście wolę słowo piersi, ale na Instagramie króluje jednak tzw. szczucie cycem). Cycki pokazują więc zarówno młode dziewczyny, jak i dojrzałe kobiety – w zasadzie w każdej możliwej sytuacji (np. podczas prezentowania nowej fryzury – trust me: można :)). Na drugim miejscu pośladki. Opięte, wypięte, często w zapętlonych boomerangiem ruchach frykcyjnych. Na trzecim brzuchy. Dalej nogi (najlepiej rozłożone lub podniesione). Krocza (tu mężczyźni konkurują już z kobietami pół na pół). Majtki. Strzępki majtek. Ręce w majtkach.
W tym kontekście, nie wiem, jakim cudem ta biedna Julia Roberts zgromadziła na swoim profilu ponad 6mln fanów, skoro w żadnym filmie, ani na Instagramie nie pokazała nigdy swojego nagiego ciała. Ani wyskakującego cycka, ani odsłoniętego pośladka. Nic. Zupełnie nic (smuteczek).
Jeżeli chodzi o stosunek do kobiecego ciała na Instagramie, to można zauważyć dwie wiodące frakcje. Pierwsza to kobiety, które grają wyłącznie ciałem****** (ubranym, częściowo ubranym lub zupełnie roznegliżowanym – generalnie chodzi tu o seksualizację przekazu). Ich profile nie zawierają żadnych innych treści (albo zawierają ich bardzo mało). Co istotne, wiele z tych profili prowadzonych jest przez zwyczajne, fajne, normalne dziewczyny, koleżanki z sąsiedztwa – żadne tam pornostars (to trzecia frakcja). I to jest szczególnie smutne – że w obecnych czasach, kiedy tak wiele mówi się o seksualizowaniu i uprzedmiotowianiu kobiet, same dały się wkręcić w narrację, że poza ciałem/ wyglądem nie mają w sobie nic wartościowego. Druga frakcja to tzw. profile feministyczne – pokazują nagie, kobiece ciało (często w przejaskrawiony/ wulgarny sposób) tłumacząc to hasłem „moje ciało moja sprawa”. Na tych profilach widać więcej ciał niedoskonałych, z cellulitem, z owłosionymi pachami lub nogami, z wałkami tłuszczu na brzuchu, z rozstępami, bliznami. W zakrwawionej od okresu bieliźnie, z obgryzionymi/ obdrapanymi paznokciami etc. Można by to było podpiąć pod (bardzo potrzebny) trend #bodypositive*******, gdyby nie fakt, że tak naprawdę wciąż mamy tu… granie ciałem i jego przedmiotowe traktowanie.
W kontekście uprzedmiotowiania kobiecego ciała na osobną wzmiankę zasługuje instagram azjatycki (który w ogromnej części reprezentuje tak naprawdę rynek porno – „we can never get enough of these hot Asian girls on Instagram”) oraz brytyjski (na żadnych innych profilach nie spotkałam, żeby kobiety na taką skalę określały same siebie jako: bitch, whore czy hoe – określeń takich używają wobec samych siebie i swoich koleżanek zarówno młode dziewczyny, jak i kobiety, u których tego typu wpisy można zobaczyć tuż obok opublikowanych zdjęć ich własnych dzieci).
Jeśli mowa o instagramie brytyjskim, to ma on również widoczny problem z alkoholem (to generalnie szerszy problem społeczeństwa brytyjskiego). Z pewnością pamiętacie kampanię reklamową sprzed kilku lat, kiedy na Instagramie zostało założone fake’owe konto dziewczyny – Louise Delage. Na każdym ze 150 zamieszczonych w jej profilu zdjęć była ona z kieliszkiem w dłoni. Kampania prowadzona była przez organizację Addict Aide odpowiedzialną za leczenie uzależnień od alkoholu wśród młodych ludzi. W kampanii chodziło o to, żeby pokazać, że osoba uzależniona może znajdować się w twoim najbliższym otoczeniu. Przypominam tę kampanię, bo w Wielkiej Brytanii nie trzeba byłoby tworzyć fake’owego konta. Pisząc ten tekst, trafiłam na wiele profili, na których na 2/3 zamieszczonych zdjęć były zdjęcia alkoholu. Ta sama osoba pije na plaży, na wakacjach, po pracy, wieczorem – samotnie lub ze znajomymi, w pubie, w domu, podczas oglądania filmu, na koncercie, na imprezie – z jednego kieliszka, czterech kieliszków, z gwinta, całą butelkę na głowę. Nikt nie widzi w tym problemu – picie alkoholu jest powodem do dumy dla pijących i wzbudza zazdrość u tych, którzy obserwują********.
#SLIDEINTODM
Kiedy mowa o seksie, warto wspomnieć również, że Instagram pełni dziś funkcję serwisu randkowego. Dla niektórych jest w tym obszarze ważniejszy nawet niż Tinder. Istnieje cała masa porad (głównie dla mężczyzn), jak należy prowadzić swój profil oraz jakie treści zamieszczać, aby zainteresować potencjalne kandydatki. Jako serwis randkowy Instagrama bardzo mocno wykorzystują zwłaszcza osoby w okolicach 20-25 roku życia – w opisie podają swój wiek, „stan cywilny” (wolna/ wolny) i zamieszczając w profilu odpowiednie zdjęcia – ale oczywiście nie tylko one.
Flirt zaczyna się już pod postami (charakterystyczne ikony bakłażanów, bagietek, pączków z dziurką, brzoskwiń, tacos, beczułek z miodem, pomidorów, melonów etc. zamieszczane w komentarzach). Biorąc jednak pod uwagę, że do języka potocznego weszło określenie „slide into DM” (a Yo Gotti napisał nawet na ten temat piosenkę „Down in the DM” – ponad 143 mln odsłuchań na Spotify), można domyślać się, że większość działań z obszaru flirtu/ sextingu etc. dzieje się w direct messages.
Jeśli nie masz odwagi bądź pomysłu na flirt z realną osobą, zawsze w DM możesz porozmawiać z seksbotem. Rozpoczęcie takiej rozmowy jest bardzo łatwe (#dontask :)), gorzej z jej zakończeniem (musisz potem konsekwentnie blokować profile tego typu, bo nagle masowo zaczynają atakować ci konto).
Oczywiście DM nie służy wyłącznie do sekstingu i flirtu. To szersza zmiana w sposobie komunikacji online – z publicznej (jeden do wszystkich) wracamy znów do tej bezpośredniej (one-2-one). Zdecydowana większość komunikcji na insta jest więc dziś niewidoczna dla postronnych.
#ALGORITHMS #ABATTLEYOUWILLNEVERWIN
Świat na Instagramie zakrzywia też sam Instagram. A dokładniej mówiąc – zakrzywiają go algorytmy. Możesz opublikować świetną treść, ale wrzucisz ją o niewłaściwej porze i nikt jej nie zobaczy*********. Widoczność posta spadnie też, jeśli edytujesz go już po publikacji (algrotym Instagrama wyzerowuje wszystkie dotychczasowe statystyki i zaczyna liczyć je od nowa – lesson learned: never ever edit your post after you publish it!). Twojej treści użytkownicy nie zobaczą również, jeśli opublikujesz dwa (lub więcej postów) w niewielkiej odległości czasowej albo użyjesz niewłaściwych hashtagów.
Mimo, że Instagram testuje w ostatnim czasie funkcję publikowania postów, przy których nie będzie się pojawiała liczba lajków, tłumacząc to właśnie potrzebą promocji autentycznie wartościowych treści, konstataja jest raczej smutna. Treść wciąż jest dziś na Instagramie mniej ważna niż algorytmy.
EPILOG
W połowie marca, już w trakcie pracy nad tym tekstem, w środku nocy obudziło mnie powiadomienie w telefonie. Pochodziło z Planoly – aplikacji pozwalającej na zarządzanie contentem na Instagramie (ostatecznie nigdy nie skorzystałam, nie miałam cierpliwości :)). Okazało się, że na skutek zmiany konfiguracji serwerów tej nocy na całym świecie padł Facebook, Instagram i Whatsapp (WHAT A NIGHTMARE!). Treść powiadomienia była następująca: „No, the world is not ending but Instagram is down though. It is affecting all third-party apps but they are addressing the issue and hopefully we’ll all be back to living a normal life soon.”
No i to by było chyba tyle na zakończenie. Let’s all get back to living a normal life guys. Na Instagramie. Oczywiście ;).
PS
Dziękuję wszystkim osobom, których profile świadomie (rzadziej) lub nieświadomie (częściej) posłużyły mi jako inspiracja, a przede wszystkim materiał badawczy do tego tekstu. Dziękuję mojemu zespołowi, który przez ostatnie miesiące cierpliwie wysłuchiwał moich opowieści (różnej treści :)) o tym, co dzieje się na Instagramie. Dziękuję zwłaszcza Oli, Oldze i Zuzie (które są młodsze ode mnie circa kilkanaście lat), a które dzieliły się ze mną swoimi przemyśleniami na temat tego, jak ich pokolenie korzysta z Instagrama i podrzucały mi do analizy konta, które były istotne z ich perspektywy. Jednocześnie przepraszam wszystkich swoich obserwatorów, którzy uznali, że w ostatnim czasie na moim profilu pojawiło się zbyt dużo zdjęć mnie i/lub bardziej prywatnych niż tych związanych z tym, co robię zawodowo. Ogromna część z nich była wrzucana jako test w ramach pracy nad tym tekstem.
Jednocześnie pragnę podkreślić, że tekst ten jest zapisem moich obserwacji netnograficznych. Zdaję sobie sprawę, że każdy, kto korzysta z Instagrama, może odnaleźć w nim jakąś część siebie (i dotyczy to również mnie :)). Ale pisząc go, nie miałam na myśli konkretnych osób (choć nie ukrywam, że konkretne profile służyły mi jako przykłady). Chciałam raczej pokazać społeczność Instagrama i pewne schematy jej zachowań, a tym samym zaprosić nas wszystkich do dyskusji nad odpowiedzialnością za to, co publikujemy w sieci (nawet jeśli robimy to tylko dla funu).
– – – – –
PRZYPISY
* Określenia Social Science Fiction po raz pierwszy użył Richard Prince podczas swojej głośnej wystawy New Portraits w Londynie w 2015 roku.
** Trochę więcej pisał o tym Mark Manson w swojej książce The subtle art of not giving a fuck. To jeden ze współczesnych sposobów na radzenie sobie z bólem i pustką, tzw. easy highs – zrobić wszystko i jak najszybciej – upić się, przespać się z kimś, odciąć się – żeby nie czuć żadnego bólu. We współczesnym świecie nie wypada czuć smutku i przygnębienia. Jeśli czujesz, jesteś słaby/ słaba.
*** Wielką robotę w kontekście radzenia sobie z depresją/ obniżeniem nastroju/ myślami samobójczymi/ samoakceptacją robi profil Matta Haiga. Polecam bardzo.
**** Po tych dwóch sesjach z profilami matek na Instagramie, zaczęłam – dla równowagi psychicznej – obserwować profil Amy Schumer (#loveher :)).
***** Ponieważ liczy się liczba lajków pod danym postem (im więcej tym lepiej), niektóre osoby lajkują swoje własne zdjęcia (i nie jest to jakoś bardzo odosobniony proceder). Niektórzy idą dalej – zakładają drugi profil i oba profile wykorzystują do wzajemnego lajkowania swoich zdjęć (pomijam już armie botów i fake’owych kont zaprzęganych do lajkowania postów). Lajki to w ogóle szerszy socjologicznie temat. Nawet jeśli wrzucisz najpiękniejsze zdjęcie, osiągnięcie, którym zachwyci się cały świat, możesz mieć pewność, że pewne osoby z twoich znajomych go nie zalajkują, tylko dlatego, że wrzuciłeś/ wrzuciłaś je właśnie ty (ważna jest nie treść, ale osoba, która za tą treścią stoi).
****** Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko pokazywaniu kobiecego/ męskiego ciała na Instagramie. Chodzi mi o tę subtelną różnicę między tym, kiedy ciało wykorzystywane jest jako narzędzie, główny i jedyny sposób zwrócenia uwagi, a tym, kiedy na zdjęciu widać fajną, zadowoloną z siebie, szczęśliwą dziewczynę, która lubi siebie taką, jaką jest. Żeby zwrócić uwagę, nie musi szczuć cycem (vide Julia Roberts, w Polsce chociażby Sara Ferreira), a do akceptacji siebie nie potrzebuje akceptacji innych.
******* Fajną robotę w kontekście #bodypositive robi akurat Segritta. Nie szokuje, nie traktuje ciała przedmiotowo, mówi o akceptacji siebie i wolności wyboru.
******** Według ostatnich statystyk NHS 24% dorosłych mieszkających w Anglii i Szkocji upija się regularnie, a 27% z nich (czyli prawie co trzeci!) pije do nieprzytomności w trakcie swoich tzw. hardest drinking days. Szacuje się, że w samej Anglii jest blisko 600 tysięcy osób uzależnionych od alkoholu. Zaledwie 20% z nich się leczy.
********* Wśród najpopularniejszych profili znalazłam niewiele takich, które nie przejmują się algorytmami. Jeden z nich to profil Joanny Banaszewskiej, która często publikuje daną treść, bo czuje, że chce ją opublikować w danym momencie (choć ma świadomość, że moment – z punktu widzenia widocznosci postu – może być nieodpowiedni).
– – – – –
Zdjęcie zamieszczone na stronie głównej zrobiłam w lutym 2019 w Brain Damage Gallery (jedynej w Polsce i jednej z pierwszych galerii na świecie dedykowanej graffiti writingowi) w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie.