O uczciwej komunikacji
Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie sprawa, która wydarzyła się na blogu ZjadamyReklamy. Nie będę jej tu szczegółowo opisywać – zainteresowanych odsyłam do materiałów źródłowych: tu i tu. Nie mam również zamiaru tłumaczyć, ani tym bardziej oceniać postępowania pani Joanny. Ale jestem w stanie zrozumieć, z czego takie postępowanie mogło wynikać. Przede wszystkim z tego, że w mediach panuje czasem przekonanie, że to, co wychodzi z działów PR – choćby nie wiadomo jak było ciekawe, zalatuje „krypciochą” i nie ma sensu o tym pisać czy mówić.
Jako przykład posłużyć może nam telewizja publiczna, która specjalistów z konkretnych firm i wypowiadających się na konkretny temat podpisuje imieniem, nazwiskiem i sformułowaniem typu „firma produkująca meble” (wciąż nie rozumiem, dlaczego nie może pojawić się pełna nazwa firmy?). Co gorsza, z podobnego założenia wychodzi też część blogerów (!). Na PolskimBloggerze czytamy:
„Przesyłam informację prasową kiedy widzę coś takiego mój mózg zamienia ten ciąg znaków na coś co znaczeniowo odpowiada temu wyrażeniu Poniżej przesyłam reklamowy bełkot o naszym nowym, zajefajnym serwisie – może zareklamujesz nas na swoim blogu?. Nie, dziękuję! Postoję!”
A ja pytam – jakie znaczenie ma to, w jaki sposób ktoś zachęca do przeczytania/ zobaczenia tego, co stworzył? Jeśli wysyła do mnie komunikat, to znaczy, że docenia mnie jako dziennikarza, czy jako blogera – i chce, bym poświęciła swój czas i napisała o tym lub nie. To do mnie przecież należy ocena, czy przesłany komunikat ma jakąś wartość, czy też nie. Najważniejsza jest sama informacja – cała otoczka (personalizacje, per ty czy na pan, dzień dobry czy dobry wieczór etc. – to tylko „psychologiczne gierki”). Piszę, jak umiem. Wysyłam to, co uznaję za ciekawe. Ty (dziennikarz, blogger) oceniasz, czy Ci się to podoba, czy nie.
Ale wracam do sedna. Informacja, która obecnie najbardziej się liczy, to informacja „niezależna”, pochodząca od postronnego użytkownika. Pani Joanna widocznie zna tę zasadę i jako marketer, który chciał być skuteczny, uznała, że lepiej wysłać informacje na temat swojej firmy z prywatnego konta. Nie popieram takiego zachowania, bo sama wyznaję zasadę, że najskuteczniejsza jest prawdziwa, rzetelna i jasna komunikacja. Ale nie popieram też tego, co wydarzyło się potem na blogu, w samym wpisie i następnie w komentarzach. Bo dla mnie to był po prostu lincz. Łatwo krytykować kogoś – z imienia, nazwiska, stanowiska i firmy, w której pracuje – zza internetowego nicka (to a propos komentarzy typu: „Skąd ona się urwała? Mam wrażenie, że intelekt pani [del] kuleje.”).
Doceniam blogerów, mam świadomość ich „siły sprawczej” i cenię za pasję, rzetelność i zaangażowanie. Ale blogerzy to przecież nie żadne istoty boskie ani nadludzie. I dlatego uważam, że mimo ich wyjątkowej (silnej) pozycji powinny obowiązywać ich (nas?) takie same zasady, jakie powszechnie obowiązują w biznesie. Tym bardziej, że EIrena sama pisze, że: „dobrym początkiem byłoby przekazanie pracownikom, że z blogerami mają rozmawiać tak jak z dziennikarzami czy partnerami biznesowymi.” Ok – a więc skoro partnerzy biznesowi, to zasady współpracy działają w dwie strony. Marketerzy nie mogą się podszywać pod zwykłych internautów (tym bardziej, że jest to obecnie zakazane ustawowo!), ale bloggerzy nie powinni ich publicznie piętnować, wyszydzać czy ośmieszać.
I to tyle z mojej strony. A na zakończenie przykład, jak w Stanach Sony współpracuje z blogerami. Właśnie ostatnio zaprosił 200 z nich na „making of” swojej najnowszej reklamy pt. Sony Foam City (kolejna odsłona Sony Bravia). Dodatkowo wyposażył ich w kamery, żeby każdy samodzielnie mógł nagrać powstawanie spotu, a zwłaszcza to, jak działa największa na świecie maszyna do robienia piany (wyrzucająca 2 miliony litrów piany na minutę (!). Poniżej dwa z nagranych filmików.
Jak działa maszyna:
Ile wyprodukowano piany – NIESAMOWITE:
Więcej oczywiście na YouTube.
Ilustracja we wstępniaku: by Isabelle Cardinal