Jeszcze o Charlie Hebdo – z perspektywy konsumpcji treści
W ostatnim tygodniu na temat Charlie Hebdo przeczytałam całą masę opinii – zarówno w mediach tradycyjnych, na blogach, jak i w mediach społecznościowych. Ogromna większość z nich dotyczyła wolności słowa. Nie będę się wypowiadać w tej kwestii (choć zgadzam się z tym co napisał w komentarzach u Segritty Tomek Sulewski – że należy oddzielić wolność słowa od wolności myśli), bo moją uwagę zwróciła inna rzecz.
Byliśmy w piątek w restauracji. Przy stoliku obok siedziała para – chłopak i dziewczyna, ok. 30-tki. Rozmawiali o dwóch jednoczesnych szturmach w Paryżu. Chłopak pokazywał dziewczynie w telefonie relację jednego z polskich portali: „Zobacz, newsy są minuta po minucie. Na żywo widać, co się dzieje.” Nie mówił tego z jakąś nadmierną ekscytacją, poszukiwaniem sensacji, raczej z podziwem dla tego, w jakich czasach żyjemy, że dzięki internetowi, smartfonom, dostępnej technologii możemy uczestniczyć w czymś, co jest daleko od nas. I na koniec dodał: „To jest jak film.”
To ostatnie zdanie mnie uderzyło. Bo atak na Charlie Hebdo, szturm w Paryżu to nie był film sensacyjny. To się działo naprawdę i zginęli tam prawdziwi ludzie. Myślę zresztą, że ten chłopak z restauracji też to wiedział, użył po prostu niefortunnego sformułowania. Ale ile jest ludzi, którzy na wydarzenia w Paryżu patrzyli faktycznie jak na film?
Rozumiem, że żyjemy dziś w takich czasach, że dzięki internetowi i nowym technologiom możemy zobaczyć więcej niż mogliśmy zobaczyć jeszcze 20 lat temu. Że możemy zobaczyć coś w tej samej chwili, w której to coś się dzieje (to zresztą kierunek, w którym zmierzamy – „living in the moment”, rozumiany bardzo szeroko, to jeden z silniejszych obecnie trendów) – i generalnie rzecz ujmując, to zmiana na plus. Rozumiem też, że przyzwyczailiśmy się do takiego stanu rzeczy i takie są nasze oczekiwania (obowiązująca tzw. zasada 3W – „whatever content, whenever & wherever we want it”). Rozumiem nawet stanowisko mediów, które dzięki takim newsom podbijają sobie oglądalność. Ale wciąż nie rozumiem, dlaczego ludzie chcą w tym uczestniczyć. Dlaczego nie wystarczy im zwykła depesza prasowa, że terroryści zostali schwytani, ewentualnie zabici? Dlaczego ludzie chcą (chcą?) oglądać szturm minuta po minucie? Dlaczego na własne oczy muszą zobaczyć, jak policja strzałami w głowę zabija jednego z terrorystów?
Czy wykształciliśmy tę potrzebę pod wpływem nowych mediów i nowych technologii? A może to nasza ludzka cecha, która od zawsze była w nas (vide tłumy ludzi na publicznych egzekucjach w średniowieczu czy w XVIII-wiecznej Francji) – i tylko zamieniliśmy rynek miasta na ekran naszego telefonu?
Zdjęcie na głównej: gullevek, flickr.com