Internet
Jestę blogerę czy jestem blogerem?
Nosiłam się z tym wpisem już od pewnego czasu. Ale musiał pojawić się trigger, żebym wreszcie siadła i napisała to, co myślę. W rzeczywistości jednak wyzwalacze były dwa. Jeden z wczoraj, ten, o którym „wszyscy” mówią, czyli Segritta vs Nikon. Drugi miał miejsce w zaciszu mojego komputera. W ramach współpracy z jedną firmą dostałam kilka dni temu do podpisania umowę. Umowę niesymetryczną – wszelkie obostrzenia, kary umowne, zobowiązania, odpowiedzialności były wyłącznie po mojej stronie. Kiedy napisałam do kontrahenta, że tak być nie może, odpisał mi, że jest to standardowa umowa, jaką podpisują ze wszystkimi blogerami. I kiedy się nad tym zastanowiłam – doszłam do wniosku, że w pewnym sensie mają rację. Że wcale się nie dziwię, że umowa ta przybrała ostatecznie taki kształt. Firmy zabezpieczają się, bo nie mają łatwego życia z blogerami. Niestety.
Nie wiem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam/ usłyszałam stwierdzenie „jestę blogerę”. Ale wiem, że dziś kojarzy mi się ze wszystkim, z czym blogosfera kojarzyć się nie powinna.
„Jestę blogerę, więc mi się należy” – czyli roszczeniowa postawa wobec firm, blogożebractwo przyjmujące czasami naprawdę skrajne formy i przyjmowanie od firm „niezobowiązujących prezentów”. Nic dziwnego, że potem firmy wysyłają blogerom papier toaletowy – i jakkolwiek jest to później tłumaczone, to dla mnie oznaka braku szacunku wobec blogera i podejście typu „bloger weźmie wszystko”. Ma to w długiej perspektywie daleko idące implikacje – bo jeśli „bloger weźmie wszystko”, to w budżecie marketingowym, w rubryczce blogosfera będę zmniejszać, a nie zwiększać koszty.
„Jestę blogerę, więc mogę (więcej)”, czyli brak odpowiedzialności za słowo, kryptoreklama i blogoszantaż. Tu problemy mamy dwa. Kryptoreklama, czyli brak jasnego oznaczania treści reklamowych znajdujących się na blogu. Idzie to w kierunku, który doskonale znamy z rynku prasy – rozliczanie się za reklamę także na stronach redakcyjnych i umieszczanie tzw. „pijarków”. Jak wpływa to na wiarygodność, wiemy doskonale.
Druga kwestia to tzw. blogoszantaż. I chwilę się przy tym zatrzymam. Blogerzy to osobowości narcystyczne, z wybujałym ego (tak, dotyczy to także mnie). To wybujałe ego daje czasem (często) poczucie tzw. omnipotencji. W skrócie – „jestem blogerem, mogę wszystko”. Albo: „i ty do mnie? blogera? w taki sposób?! dobra, to ja ci pokażę”. Takie uczucia są ludzkie, sama się do nich przyznaję. Ale trzeba umieć oddzielić ja-bloger od ja-konsument. Nieuzasadnione wykorzystywanie bloga do swoich prywatnych celów (tak, wiem, brzmi to dziwnie, blog z założenia jest prywatny, ale mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi) skutkuje potem postrzeganiem blogerów i całej blogosfery jak „dzikich z tomahawkiem w ręku” (jak to obrazowo określił Tomasz Machała podczas tegorocznego BFG).
Blogerzy bardzo często podkreślają, że w relacjach z firmami zależy im na współpracy partnerskiej. Tyle, że partnerstwo to z założenia coś, w co muszą zaangażować się obie strony. Jeśli jedna występuje z pozycji siły, o żadnym partnerstwie nie może być mowy.
Nie odcinam się od blogosfery, wręcz przeciwnie – jestem jej częścią. Ale zdecydowanie bliższe jest mi określenie – jestem blogerem. Bo blogosfera to dla mnie przede wszystkim wiarygodność. Blogosfera to również jakość treści (niezależnie od tego, o czym piszę), zaufanie, niezależność i transparentność. I jak się okazuje, nie tylko dla mnie. Wszystkie te cechy jako zalety polskich blogerów wskazują także sami reklamodawcy (por. badanie Blogosfera 2012).
Wierzę, że na koniec dnia uda nam się tego wizerunku jednak nie zepsuć.
Zdjęcie na głównej: Sebastian Kobs, flickr.com